czwartek, 31 grudnia 2015

poznań. radość z miasta.




jesteśmy w centrum Poznania, ale nie na rynku. na placu o wdziecznym, kielichowym kształcie. ów kształt powstaje dzięki rozwarciu, w którym z jednej, pierwotnej, rodzą się teraz dwie ulice.

stojąc na dnie kielicha w otoczeniu czteropiętrowych kamienic, po prawej masz Rybaki, po lewej, tę nową, Strzałową - przed sobą zaś podłużną, smukłą przestrzeń (gdyż jest to kieliszek pod szampan lub musujące wino). placyk, gdzie poza rzędami samochodów przysiadł zadrzewiony skwerek, klasycznie domyka trójfasadowa kamienica o ślepej osi głównej, która od zmierzchu przez wiele kolejnych godzin nasyca klimat placu hopperowskimi obrazami żyjących w niej ludzi.

w ostatnie momenty roku, poza innymi ciepłymi postanowieniami i sprytnymi pomysłami, życzę sobie więcej spokojnego czasu w miastach i w miejscach, które potrafią wzbudzać radość oraz sprawiać, że - pomimo tylu gorzkich njusów i nieznośnych krajobrazów - świat wciąż bywa pociągający.



środa, 30 grudnia 2015

sztokholm. stany skupienia materii.




miasto na czternastu skałach, wydane na łaskę i niełaskę stanu skupienia wody oraz powietrza: wiatru i słońca, lodu i wiatru, słońca i lodu.

"Silny wiatr nadszedł od Mälaren i szastał luźnym śniegiem po ulicy, a Hake zobaczył, że w oknach Kungsholmen palą się świece. Zbliżała się pierwsza niedziela adwentu."*

w ostatnich dniach październikowego grudnia, podobnie jak wiele mijajanych na ulicach kobiet i mężczyzn, myślę o śniegu. i ciągle natrafiam w swojej głowie na obrazy białego Sztokholmu - choć byłam tam jedynie wiosną, latem oraz jesienią. więc może to wina sentymentalnej lektury? a może tylko głębokie rozczarowanie lokalnym klimatem i, szerzej, komercyjną miejską meteorologią?

"Na zewnątrz panował mróz. Ulice były śliskie, a asfalt wyglądał jak czarny lakier. (…) Z nieba spadały delikatne, lekkie płatki śniegu, które niemal były niewidoczne, pozostając poza aureolą światła wokół ulicznych latarni. (…) Miasto spało, zdane na pogodę i wiatr." **




*   Lars Bill Lundholm "Dobra dziewczyna", Wydawnictwo Filia, Poznań 2014 [2002] s. 369;
** Lars Bill Lundholm "Dobra dziewczyna", Wydawnictwo Filia, Poznań 2014 [2002] s. 327.

wtorek, 29 grudnia 2015

nida. jak wstążka na wodzie.




żadne inne z odwiedzanych przeze mnie miast nie miało 50 kilometrów długości; a właśnie tyle ma Neringa - organizm czterech drobniejszych miasteczek: Nidy, Preilli, Pervalki oraz Juodkrante, leżący na Mierzei Kurońskiej, na naturalnym wydmowym wale oddzielającym tamtejszy zalew od Bałtyku. mierzeja to 100 kilometrów cieniutkiej wstążeczki pofałdowanego terenu o szerokości od pół do czterech kilometrów, podzielonej niemal równo pomiędzy Litwę i Obwód Kaliningradzki. Jest bliźniaczą wstążką rosyjsko-polskiej Mierzei Wiślanej, odległą od siostry o niecałe 40 kilometrów.

największe miasteczko Neringi to Nida, dawna osada rybacka, późniejszy kurort usadowiony w samym środku piaszczystej mierzei - na jej 50. kilometrze - na płaskim, wschodnim tarasie lądu, tuż nad wodami zatoki.

otoczona wodą, wiatrem i wydmami Nida nie jest znana ze swojej miejskości - wręcz przeciwnie: przyjeżdżający tu ludzie najbardziej cenią sobie powietrze, plaże, morze oraz las. jednak Nida godnie reprezentuje tradycję małego miasteczka: ma dobrze zdefiniowane siateczki urbanistyczne, obowiązujące linie parceli i linie zabudowy, silnie oddzieloną (choć raczej płotami niż murami) sferę prywatną od publicznej, a pośród regularnej zabudowy mieszkaniowej rezyduje tu kilka monumentów: latarnia morska, postmodernistyczny kościół, ratusz, centrum handlowe i modernistyczny dworzec wodny. może najgorzej ma się sprawa z głównymi przestrzeniami publicznymi, bo zarówno ulica kontynuująca oś głównego pirsu, jak i plac oraz nadwodna esplanada są nieco przeskalowane i nie trzymają należycie przestrzennej energii, która swobodnie wycieka przez dziurawe pierzeje, ginąc w bezkresie zatoki.

również nidzka tożsamość architektoniczna jest dziś nieźle czytana i kontynuowana - no może w trochę zbyt odpicowany na potrzeby niemieckiego turyzmu sposób; ale łatwo poczuć się dobrze w tutejszych małych uliczkach, gdzie w wariackich podmuchach wiatru jabłonka flirtuje z sosną, a zza płotu grodzącego sad od zalesionej wydmy gapi się na ciebie łoś.


poniedziałek, 28 grudnia 2015

porto. oliwka, malachit i tabaczkowy.




byłam pewna, że Porto już tu gościło.. sprawdziłam i okazało się, że nie. to dziwne i, dla mnie, znaczące. poznałam je tydzień później niż Lizbonę i to był szok: po przebielonym, powietrznym i rozsłonecznionym mieście trafiłam do miasta przymkniętego, zamarłego, podduszonego kurzem i klimatem niskobudżetowego kryminału. 

jest pochyłe; leży - jak i tamto - na brzegu rzeki. pamiętam, że chodziłam jego ulicami z uczuciem napiętej uwagi; z niepokojem, by nic nie upuścić i pewnością, że gdy to zrobię, ta rzecz stoczy się ruchem jednostajnie przyspieszonym wprost do Douro. wysokie i niemal omszałe, pokryte poligatunkowym porostem pierzeje ulic tworzyły długie, kręte, umykające w dół kaniony, zamknięte zielonkawo-brunatną, opalizującą taflą. sama rzeka też nie pomagała rozproszyć niejasnej atmosfery swojego miasta, dniem i nocą płynąc opornie do oceanu, jakby nie akceptując rychłego końca tej drogi.

a dla mnie ocean okazał się być wybawieniem. i choć jego miejskie oblicze nie różni się tu zbytnio od regularnej linii brzegowej, to właśnie on rozjaśnia mi ponurą kolekcję obrazów tej niezwykłej miejskości. bo, bez względu na niewyraźny kolor odczuć, Porto zrobiło na mnie wielkie wrażenie. mam Porto do pamiętania, nie do zapomnienia - ale bardziej jako nie dające się zapomnieć, niż hołubione z troską we wspomnieniu. byłam w nim cztery dni i nie chciałam zostać dłużej; choć powodem tego były raczej sprawy ludzkie, nie miejskie; i raczej przywiezione - niż zastane.

więc może wcale go nie poznałam? może nastrój wewnętrznych przeżyć, niczym świeżo oderwana folia spożywcza, ściśle przylgnął do oglądanych miejsc i teraz, w mojej pamięci, jest tak samo realny jak rzeczywiste okruchy miasta, którym udało się przedostać przez gęste sito niewidzenia? nie wiem. 



p.s. ten post - a raczej zdjęcie i pewne zdanie - wisiał w przedsionku jako wersja robocza od kwietnia 2014… wyhuśtał się i się postarzał na maksa; a może - jak różany portwajn - dojrzewał w dębowej beczce tego biednego, opuszczonego przez autorkę bloga :) hej, Piotr! czy teraz też jest tam aż tak posępnie?