piątek, 31 stycznia 2014

miasto. kamienice a drzewa.




latem w tej części świata domy odpoczywają. otwieramy okna i do wnętrza wpływa zewnętrze; wyrównuje się temperatura oraz ciśnienie. i na odwrót: letnie miesiące wyprowadzają rozleniwionych ludzi, rzeczy, zwierzęta ze środka na podwórka czy ulice. w tym samym czasie drzewa mają do spełnienia napięty plan, by do maksimum wykorzystać wysokie słońce dla własnych, gatunkowych celów.

gdy zimą, zmęczone wykonaną robotą, drzewo próżnuje - dom pracuje najmocniej. chroni przed wilgocią i mrozem; niczym ciepłe palto nie dopuszcza, by nasze ciała oraz nasze rzeczy straciły równowagę, potrzebną dla dobrego życia. a pnie, gałązki i gałęzie - ściśle otulone szadzią - z rezerwą obserwują nerwowe ruchy żywizny oraz wytężony wysiłek ścian, okien i dachów.

na szczęście dla wszystkich lokalnych graczy, można mieć spokojną pewność, że pół roku później - bez względu na wahania rynków, cenę benzyny oraz sympatie polityczne - sytuacja się odwróci. i że na tym nie poprzestanie.

czwartek, 30 stycznia 2014

lizbona i lwów. materie miejskości.




Lizbona i Lwów. oba z regularnym, uporządkowanym przestrzennie centrum, otoczonym dzielnicami ułożonymi na wzgórzach. Lwów, ufundowany na skrzyżowaniu prawosławia z katolicyzmem oraz judaizmem, z elegancką architekturą w palecie żółcieni: od przebielonej cytryny, poprzez nasycone miody, aż po brunatną oliwkę. Lizbona, wznoszona przez białych i czarnych ludzi na bogactwie lokalnym oraz kolonialnym, o ulicach i placach przepełnionych słoneczno-oceanicznym powietrzem oraz o fasadach zdobionych kolorową mozaiką glazurowanych azulejos. zapraszam dziś do IKMu Gdańsk, na kolejne spotkanie ze sobą dwojga miast.

środa, 29 stycznia 2014

warszawa. koks na ulicy.



już mnie tam nie ma.

najżywiej zapamiętałam obraz nieutrwalony, który ujrzałam późnym wieczorem, wysiadając z autobusu przy Placu na Rozdrożu: żarzący się koksownik, a wokół niego przytupująca para z sankami na sznurku oraz z dwójką odmrożonych śnieżną zabawą maluchów... gdy po chwili, wróceni do życia, wsiadali do pospiesznego, ich miejsca zajęły dwa niewielkie psy, które grzały się dobrą minutę, węsząc i biegając dookoła gorącego kręgu, po czym, pokrzepione na ciele i duszy, poleciały dalej w warszawską noc )

moje kilka minut czekania na przesiadkę, starczyło, by moc weszła na powrót w osiem nóg ludzkich oraz osiem nóg zwierzęcych :) medal należy się miastu za reaktywację starego żołnierskiego patentu do walki wszelkiego bożego stworzenia z mrozem!

p. s.  ponoć tu, gdzie jestem teraz, też już mamy koksowniki na ulicach…

wtorek, 28 stycznia 2014

warszawa. miejskie nie-miejsca.




kategoria 'nie-miejsca', ustabilizowana teoretycznie przez Marc'a Auge'a, opisuje przestrzenie zbudowane wokół przepływu i zmienności, odwołujące się do ulubionych motywów Człowieka Nowoczesnego: tymczasowości, wolności, szybkości oraz gloryfikujące kosmopolityzm i brak zakorzenienia w jednym konkretnym miejscu.

natomiast Człowiek Współczesny, kontestując - gdy akurat ma na to ochotę - ową modernistyczną wersję bezdomności, próbuje oswoić 'nie-miejsce': choćby poprzez sztukę, choćby tworząc street-artowe galerie przy dworcach, wzdłuż ulic czy pod mostami; robiąc to, czyni niewypowiedziane założenie, że niepewność artysty dodana do niepewności modernisty - jak dwa minusy dają plus - w efekcie wytworzy klimat przyjazny dla fajnego lokalsa. i czasem, jak tu, na Rozbrat, ta formuła działa!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

warszawa. gender w wielkim mieście.




one nadal tu są! minęło 15 lat, a na ulicach wciąż można zbierać – niczym grzyby w lesie – ulotki agencji towarzyskich. pamiętam zasłane nimi chodniki w ruchliwych punktach stolicy, wyklejone szyby parkujących samochodów oraz równe ich kupki, piętrzące się na parapetach uczęszczanych knajpek. na wydziale działało kilkoro kolekcjonerów obojga płci z zasobnymi klaserami zbiorów do wymiany, a ktoś z mojego roku pisał o nich pracę z antropologii wizualnej.

nie wiem czy napisał i czy zestawiał w niej Warszawę z innymi miastami, ale – mimo wielu miejskich podróży – nigdzie indziej nie trafiłam na podobny fenomen, występujący w tak ogromnej skali. w Gdańsku, poza jednym reklamującym się oficjalnie klubem erotycznym z kwiatem w nazwie oraz lokalem go-go, nie znajdziesz w przestrzeni publicznej żadnej reklamy lokalnych usług seksualnych.

pochylam się więc i z ciekawością oglądam kilka nowych wzorów – bez dotykania, bo mokre! i z genderowym smutkiem konstatuję, że, mimo upływu lat, na zdjęciach same kobiety... oto, kolejny przykład braku równowagi w obszarze miejskiej kultury płci! tu także bez parytetów ani rusz :) 

niedziela, 26 stycznia 2014

warszawa. opadanie płatków.




dzisiaj tylko minus pięć - cały dzień padał śnieg - ludzie zwolnili i uśmiechali się do siebie. i nic nie zostało z mojej ambiwalencji: Nowy Świat był po prostu piękny! jak Białe Miasto w najpiękniejszej szklanej kuli! tylko przytknąć czoło do szkła i gapić się na opadanie płatków…


sobota, 25 stycznia 2014

warszawa. karnawał mrozu.




minus szesnaście przyspiesza krok. tak, że mijając bliźniaczo zakwefionych przechodniów, ledwie zdążam obrzucić ich wzrokiem. botki żwawo przytupują, okutane w getry nogi drobią kroczki, a dłonie, po wykonaniu zadania, momentalnie wracają do kieszeni. każdy spieszy w swoją stronę i nie ma mowy o flanerowaniu, pogaduszkach na rogu czy o długim składaniu się do zdjęcia.

ustrojone karnawałowo ulice rześko mrugają i błyskają poświątecznym blaskiem, aż 2. lutego - podobnie jak najwytrwalszym domowym choinkom - Matka Boska Gromniczna zakończy ich performens.

usta ludzi, rury wydechowe aut, kraty i kratki wentylacyjne produkują chmurki lodowej mgiełki; zamarznięte klamki parzą dłonie, drzwi witryn śpiewnie skrzypią, a w ich szybach kwitnie mróz. amplituda temperatur między zewnętrzem ulicy a wnętrzem sklepów sięga 36 stopni i, w pewnym sensie, jest to różnica pomiędzy żywym a martwym. dlatego każde wnętrze - zwierzęce, ludzkie czy architektoniczne - szczelnie odgradza się od wymagającej zewnętrzności.

...

przykładam lewy policzek do zziębłej, kawiarnianej szyby, a do prawego, kubek z bawarką. i patrzę z mieszanymi uczuciami na strojną ulicę, która kiedyś była moim światem.

piątek, 24 stycznia 2014

warszawa. rosół jarski.




minus dwanaście - gotuję rosół. mieszkam u nieobecnych przyjaciółek w zacnej modernistycznej kamienicy wielorodzinnej na Pradze Południe. kamienica dzieli - a właściwie, łączy - swoje podwórko ze zgrabnym, dwupiętrowym i dwuklatkowym blokiem, gdzie prawdopodobnie żyje 8 rodzin oraz znacznie więcej rodzin gołębich. te ostatnie mają swój wspólny dom w stropodachu, dostępnym przez niewielki, prostokątny otwór drzwiowy, w którym panuje ciągłe zamieszanie.

gotuję rosół - jarski! próbując łyżką pachnącą i parzącą zupę, patrze na zziębnięte, niechciane nigdzie (może poza Śląskiem) gołębie, z uczuciem uzasadnionej oraz niesprawiedliwej wyższości. mając nadzieję, że ktoś tu, w sąsiedztwie, wiesza im na drzewie kule z ziarna lub choćby regularnie dzieli się pieczywem.. w taką nie-pogodę.


czwartek, 23 stycznia 2014

sopot. duże porcje.




z trzech miast, w których przyszło mi żyć, zawsze najmniej czułam Sopot. inaczej niż moi rodzice - przybysze z interioru: tata z Sosnowca, za statkami, w czasach "Bim-Bom'u"; mama z Warszawy, za tatą, w czasach "Okularników". w niedzielne przedpołudnia, chodzili, szykownie ubrani, deptakiem wzdłuż plaży z Jelitkowa do Sopotu, a potem spacerowali na osi Monciak-Molo, czasem wpadając na obiad do Grandu, rzadziej na sztukę do BWA. trochę jak przyjezdni. ja - pierwszopokoleniowa Kaszubka oraz dziewczyna z osiedla "Przymorze" - odrobinę gardziłam ich odświętnym rytuałem i, z biegiem lat, coraz chętniej używałam nauki, jako dobrej wymówki, by zostawać w domu i siedzieć z książką na balkonie nowoczesnego bloku, który stał, jak sama nazwa wskazuje, przy morzu, jakieś 4 kilometry w linii prostej na południe od uzdrowiskowej sielanki.

ale dobrze pamiętam Sopot lat siedemdziesiątych: wzruszające, w sumie, połączenie aspiracji do miejskiej elegancji - w formie pucharka lodów malaga u Włocha czy wielogodzinnego przesiadywania w przeciwsłonecznych okularach i kapeluszach na najdłuższej białej ławce świata - z małomiasteczkowym klimatem kurortu, wyrażonym w skromnych willach z przeszklonymi, zdobionymi drewnianą wycinanką, werandami, które na wiosnę skrupulatnie odświeżano farbą olejną na nowy, krótki sezon zwabiania turystów.

dzisiaj także jeżdżę tam rzadko. najchętniej po zmierzchu i poza sezonem: potańczyć z przyjaciółkami w klubie lub przejść się pasem nadmorskim od Przystani, wzdłuż chińskich Łazienek Południowych i Zakładu Balneologicznego, na sam koniec Mola - by w drodze powrotnej uporczywie wypatrywać zarysów Hotelu Grand i nie musieć studiować nowej architektonicznej receptury na sopockość, która głosi: więcej kubatury i więcej krzywych domków..

środa, 22 stycznia 2014

gdańsk. gra w bliskość.




mieszkać blisko: przez okna widzieć skrawki prywatności innych ludzi, znać niektóre ich nawyki i zwyczaje; podglądać się wzajemnie, nie robiąc tego świadomie, lecz, po prostu, żyjąc kilka metrów obok, bardzo niedaleko - pozostając jednocześnie zanurzonym we własnych sprawach oraz własnych relacjach. 

zasłaniać i odsłaniać okienne obrazy swojej codzienności, odliczając tym gestem rytm dni, kolejne pory roku; mijać się na ulicy, spotykać w sklepie i trochę się znać, trochę nie znać... tak czy siak - być sąsiadem.

mieszkać blisko czyli mieszkać w mieście.

wtorek, 21 stycznia 2014

odessa. ulubione podwórka.



coś we mnie ulubiło to podwórko - a właściwie tą bramę - bo często taki obraz przychodzi do mnie we śnie. z tyłu stalowe drzwi, bardzo głęboki trakt kamienicy, wiele pięter w górze. mur pocięty pilastrami i niszami, nierówna posadzka oraz łagodnie sklepiony sufit, oddzielony od pionów poziomymi liniami rur i kabli; czerń tunelu ścian stopniowo przechodząca w miodowość, a widok domknięty szmaragdową oficyną. sucho i dość chłodno; bezwonnie.

we śnie czuję, że drzwi są zatrzaśnięte i że nie mogę ruszyć się z miejsca. nie wiem po co tu jestem, ale słyszę, że ktoś do mnie idzie z głębi jasnego podwórka - czysta akustyka zwartych przestrzeni wzmacnia powolne, równe kroki..

sen nie prowadzi do rozstrzygnięcia, choć jego pozytywna interpretacja brzmi, że w odeskiej bramie wciąż stoi ta część mnie, która nigdy nie chciała opuścić miasta.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

gdańsk. miasto zwierza.



zima przyszła. wpuśćmy zwierzaki do domów. albo zróbmy im dom na mieście: porcja jedzenia, ciepła woda, suche spanie: zwierzęce tbs'y, program podstawy, klasa ekonomiczna, jedna gwiazdka. 

miasto jest nie tylko człowieka - jest miasto zwierza!


niedziela, 19 stycznia 2014

wenecja. lila-róż.



Wenecja w mojej pamięci jest liliowa. Oraz bladoróżowa, ze srebrną poświatą. takie są mury i mosty, postumenty studni i pałace, kamienne słupy, bruk. taką mam ją w głowie i na zdjęciach.

to musi pochodzić ze ścian oraz z posadzek... robię więc miejskie badania i w ciągu dnia wielokrotnie opieram się o fasady domów, siadam na schodkach mostów i kościołów; moja jasna sukienka po takim dniu jest mną zmęczona i zakurzona - ale nic ponadto, nic z różu czy fioletu. wieczorami, mniej widoczna, idąc ulicami dotykam ścian, gładzę je i pocieram, a potem, już w swoim pokoju, dokładnie oglądam dłonie czy skóra nie lśni srebrzystym różem. lecz znajduję jedynie brzydkie zaczerwienienia. rozczarowana zasypiam. 

po kilku dniach eksperymentów już wiem: lila-róż jest w powietrzu - cząstki weneckiej atmosfery mają w niektórych atomach liliowe elektrony! gdyby więc, po jakimś czasie, jednak umrzeć w Wenecji - nieoczywistą, melancholijną śmiercią - robiący sekcję patolog pokiwałby głową na widok płuc i oskrzeli powleczonych drobinkami świecącego szarawym blaskiem różowo-perłowego pyłu.

spędzam noc na Piazzetcie, oddychając i śledząc od wielu godzin ruchome cienie rzucane na spękane sklepienia przez kołyszące się latarnie. ich szklany kształt przypomina wielkie różowe prezerwatywy wypełnione szarawym światłem; wydłużone klosze wydmuchiwane są w hutach Murano, na specjalne zlecenie weneckiej rady miejskiej; podobne widziałam w Stambule, w trochę innej oprawie, z poziomymi księżycami dokoła. jeszcze chwila, a z wody, na lewo od San Giorgio Maggiore, wstanie słońce, i w jego promieniach cząsteczki powietrza wypełniające wodne oraz ziemne ulice i place miasta rozjarzą swe elektrony na nowy dzień.


sobota, 18 stycznia 2014

goeteborg. ulubione podwórka.



modernistyczna kamienica; brama zamykana ozdobną kratą z wplecionym weń numerem domu; zielono-szara granitowa lamperia; inteligentne oświetlenie; idealnie naprężona linka; prywatność zbudowana na skale. 

moje ulubione podwórko w Szwecji Zachodniej :)


piątek, 17 stycznia 2014

puck. ulubione podwórka.




wejście na to podwórko prowadzi przez zamykaną drewnianymi wrotami bramę, w której wycięto dodatkowo niziutkie, pojedyncze drzwi. kiedy wrota są rozwarte, przestrzeń bramy jest przestrzenią półpubliczną: ograniczoną i niską, ale wciąż silnie związaną z przestrzenią ulicy; szczególnie, że właśnie w bramie, po prawej, umieszczone jest główne wejście do domu. zamknięte wrota z otwartymi drzwiami, to wyraźne ograniczenie domeny publicznej do półprywatnej, ale nadal istnieje niewielki – choćby tylko wizualny – kontakt między ulicą a podwórkiem. natomiast szczelnie zakryta brama krzyczy do szeregowego przechodnia: idź dalej! a to co sktyte za nią, nabiera jednoznacznie prywatnego charakteru.

gdy przechodziłam ulicą Ceynowy, biegnącą za prezbiterium ceglanej fary, drzwi w bramie porybackiego, piętrowego domu były szeroko otwarte - znak wprawdzie dwuznaczny, ale nie mogłam się powstrzymać, by nie wejść głębiej. pokusa była silna, szczególnie, że ze starej, zwartej tkanki miejskiej ocalały w Pucku nielicznie fragmenty. najpierw zobaczyłam prywatne ciuchy: kolorowe pranie, fruwające na jednym z krzyżujących się sznurków oraz stertę płaszczy ułożoną na blaszanym kuble, w której uwagę przyciągał długi damski kożuch! czyżby mieszkańcy opróżniali szafy? późną jesienią?! z bliską perspektywą długiej, zawsze wilgotnej oraz wietrznej w tym zakątku Pomorza zimy? nie było kogo pytać, więc los kożucha do dziś pozostał tajemnicą.

jeśli chodzi o prywatne formy twarde: zdecydowanym hitem podwórka okazały się indywidualne komórki, każda zamykana na skobel oddzielnymi drewnianymi drzwiczkami, wiszącymi na mocnych zawiasach. te z dolnego rzędu, doświetlone kwadratami okienek, służyły przechowywaniu sprzętów i urządzeń rybackich czy magazynowaniu węgla; górne - nadbudowane nad dolnymi, murowanymi - były w całości drewniane: pełne starych rupieci i jakby wyjęte z marzenia o wakacyjnych sekretach, gdy od morza wieje ciepły wiatr, a słońce wpada przez szczeliny między słonymi deskami... cała drzewienno-murowa ściana tworzyła także wytrzymałą scenografię dla treningów lokalnych koszykarzy, o czym dumnie głosiła żółta infografika i skorodowana obręcz. 

tymczasem - połamane betonowe płyty wyłożone na grząskim gruncie obok soczystej, pomimo października, trawy, pozieleniałe dachówki oraz rdza, zacieki, pęcherze i liszaje na otaczającej materii - wszystko to nie pozwalało zapomnieć, że, wraz z rzeczoną bramą, stoimy nie dalej niż pięćdzesiąt kroków od brzegu Zatoki. Zatoki Puckiej.


czwartek, 16 stycznia 2014

skegness. amused to death.



tak wygląda linia krajobrazowa historycznego uzdrowiska nad Morzem Północnym, skomponowana z zarysów rollercoastera, wodnych ślizgawek, diabelskiego młyna, toru gokartów oraz paru casyn - by wymienić tylko kilka, rozpoznawalnych w skali zdjęcia. podobna dewastacja dotyczy właściwie całej przestrzeni publicznej miasteczka, a szczególnie nastroju głównej promenady, biegnącej tuż za linią wydm, dobowo zmieniającej swą szerokość plaży. zarówno bulwar, jak tworząca jego atmosferę architektura rezydencji, zostały zasłonięte scenografią utworzoną z wesołych i smacznych produktów oraz usług, stanowiących zasoby lokalnego "przemysłu zakupów i rozrywki".

piszę o Skegness, po przeczytaniu w Kameleonie Petera Robinsona akapitu o innym morskim spa, Withernsea, położonym w linii prostej zaledwie 80 kilometrów na północ: "W Anglii jest wiele nadmorskich kurortów, które wyglądają, jakby widziały lepsze dni. (...) Ze stalowoszarego nieba padał bezlitosny lodowaty deszcz, a napływające od Morza Północnego fale koloru brudnej bielizny atakowały plażę, wzbijając tumany piasku i drobnych kamyków. Na tle ponurego popołudnia silnie odcinały się jasne, krzykliwe światła sklepów z upominkami, salonów z grami automatycznymi i hal do gry w bingo; głosy osób wywołujących przez mikrofon kolejne liczby rozbrzmiewały żałośnie na wyludnionej promenadzie" (s. 290).

na mojej fotografii nie leje, ale przez to obraz wcale nie staje się pogodniejszy: porzucone Skegness, odległe jedynie 70 km od przedmieść Londynu, stawia na kolor, hałas i taniość, by za wszelką cenę zwrócić jego uwagę. efekt jest bardzo smutny. a tajlandzkie klimaty i tak nie do pobicia.

środa, 15 stycznia 2014

rzym. ręcznik.



pomimo genetycznej niechęci do nasyconych barw - zamieszkałabym tu od zaraz. o tam, na górze! w mieszkanku z płaskim balkonem, wychodzącym na dachy i oszalałe korynckie belkowanie kościoła Trójcy Przenajświętszej Pielgrzymów. nawet jeśli pod wydatnym gzymsem, w głębi czarnego prostokąta drzwi kryje się niewielki i niewysoki - jak widać - pokój (plus łazienka oraz kuchnia gdzieś głębiej :)

miejscówka w samym centro storico - niemal kwadratowy, bo mający 24 na 28 metrów plac della Trinita dei Pellegrini, odległy 150 metrów od Tybru - więc wyobrażam sobie ten nieustepliwy szum rodzący się kilka pięter poniżej: nie nurtu rzeki, lecz zmąconych klaksonów, nawoływań, splątanego poli-języcznego gwaru, który cichnie nieznacznie jedynie nad ranem.

to wszystko nic, przetrzymam - gdy tylko pomyślę, że mokry po kąpieli czy po myciu włosów ręcznik ściągam z balkonu już po kwadransie, puchaty i napowietrzony wieczną miejskością.

wtorek, 14 stycznia 2014

psków. potargane koronki.



zdjęcie zrobione pożyczonym analogiem, bo wtedy na dalekiej północy przepadła mi cyfrówka. dlatego z powrotnego Pskowa zdjęć mam mało; musiałam je cedzić kadr po kadrze.

ta niewielka - pośród innych większych i efektowniejszych, rozrzuconych po rozrzuconym mieście - cerkiew, była ambasadorką wszystkiego tego, czym w Rosji się nie napatrzyłam. prosta, krępa, z nierówną, wzruszającą koronką fryzu w białej koślawej ścianie wieży, tuż pod samą krawędzią źle wyklepanej kopułki. stała w brzozach i otaczał ją zespół służebnych budynków, odwróconych jakby plecami do miasta, do mnie, do całego świata - którego ona nic-a-nic nie obchodzi..

byłam tam w czerwcu 2007 roku - dziś czytam na stronie rosyjskiej Wikipedii, że cerkiew Kosmy i Damiana przy Moście zbudowana w 1463 roku, która od Wojny Ojczyźnianej do 2008 mieściła warsztaty przyzakładowe, w 2009 została włączona w program ochrony "Kultura Rosji".

i bogu chwała. znów ludzie do niej przychodzą.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

sztokholm. doskonałe miejsce zbrodni.



nie wiadomo kiedy, bezpieczne i przyjazne dla mieszkańców oraz turystów miasto stało się ulubionym miejscem zbrodni autorów skandynawskiej szkoły kryminałów. to na długiej i prostej Götgatan/Ulicy Gotów - wprowadzającej z południa oraz z północy na szczyt wzgórza najgęściej zaludnionego w stolicy dystryktu-wyspy Södermalm - mijają się zaaferowani swym czarnym losem bohaterzy i bohaterki Pera Wahlöö i Mai Sjöwall, Stiga Larsona, Lisy Marklund, Leifa GW Perssona, Jensa Lapidusa, Andersa de la Motte. dynamiczna i wyluzowana Götgatan, to doskonałe miejsce, by skryć się przed pościgiem, a jednocześnie udać, że w przechodniu nie rozpoznało się bezpośredniej konkurencji do corocznej nagrody Bästa Svenska Kriminalroman.

mamy też swojaka na Södermalmie! Janusz Grabowski jest autorem "Wiadomości ze Sztokholmu", gdzie, z troską o lokalny klimat miejskości, konstruuje zbrodniczy wątek w Gdyni i w Gdańsku, z którego pochodzi, oraz w Sztokholmie, w którym żyje - włączając swą polską ponurą opowieścią Trójmiasto w kryminalny krąg okołobałtycki :) 

niedziela, 12 stycznia 2014

stambuł. ulga.



dziwaczne doznanie dla wierzącej katoliczki: wyskoczyć z trampek, wejść - jako Turystka - do głównej sali meczetu, usiąść pod grubym filarem na przetartym kobiercu i chcieć jedynie zostać tu nieograniczoną ilość czasu - nie godzinę czy dwie, lecz powiedzmy pięć miesięcy! moje krótkie wizyty w Stambule wypełnia więc wewnętrzna walka, pomiędzy Tą (może to Antropolożka? może Architektka?), która cały boży dzień włóczy się po mieście, a Tą, która właśnie zdjęła buty i po spiętych miękkością dywanach zbliża się do wejścia... już uchwyciła wyślizganą, chłodną klamkę, uchyla czarne, masywne drzwi, by z prześwietlonego dziedzińca wsunąć się w przepełnione spokojem, ciemne, dotykowe wnętrze..

wnętrze nie musi być bardzo ciemne, ale uczucie ukojenia jest zawsze niezwykle wyraźne. tak jak wyrazista jest gorycz koniecznie słodzonej herbaty i jak mocno wtarty w beton mostu Galata jest zapach miliardów zabitych tu ryb.

to kolonialny banał, twierdzenie, że Orient zdobywa człowieka Europy Zachodniej poprzez zmysły. ale co robić, co robić? nie ma przed tym ucieczki. nawet gdy Europa zamiast Zachodniej jest w najlepszym wypadku Środkowo-Wschodnia, a człowiek jest kobietą :)

sobota, 11 stycznia 2014

lizbona. biel, powietrze, brak.




gdy o niej myślę, czuję na policzkach pełne słonecznego światła powietrze - mimo, że znam ją także przesiąkniętą całodziennym deszczem. jej świetlistość jest a-pogodowa i musi być zapisana gdzieś w fasadach domów, w przebielonych ścianach monumentów, w gestach żyjących tu białych i czarnych ludzi, w ruchu tramwajów, skuterów czy promów. a może w wodach rzeki, której szlak z Madrytu do Oceanu, tuż przed samym ujściem na szczęście prowadzi przez miasto? tak, to pewne, że szeroko rozlany w sercu Lizbony Tag hojnie użycza jej zgromadzonego po drodze blasku.

wodne miasta najbardziej spektakularne obrazy często szkicują na brzegu swej rzeki, jeziora czy morskiej zatoki. stara Lizbona także umieszcza na tej krawędzi kilka ważnych miejsc i obiektów. lecz potrafi utrzymać ów czar z dala od rzecznych widoków, dźwięków czy zapachów. możesz długo iść ulicami na północ, wgłąb lądu, i ciągle być zanurzoną w roziskrzonej, łagodnej, życiodajnej aurze. a potem za nią mocno tęsknić w zaciągnięte styczniem dni, żyjąc w pięknym, północnym mieście na samym skraju zimnego morza.

piątek, 10 stycznia 2014

zabrze. mała zandka.



zbudowano je ostatnie - w odległej części osiedla patronackiego Huty Donnersmarcka - jako zespół kilkunastu domów w klinie ulic Antoniego Lazara i Cmentarnej, oddzielonych od głównego założenia terenem cmentarza ewangelickiego i tego bliższego, żydowskiego. to ceglane familoki, z dwupiętrową, prostą fasadą na szerokość pięciu lub sześciu smukłych okien, z jedyną ozdobą odcinkowych łuków naczółków nad odcinkowymi nadprożami otworów - zarówno tych z oknami, jak i ślepych wnęk, zamkniętych litą ścianą.

nowoczesny, choć podstawowy program mieszkaniowy ubrano w racjonalną i skromną formę stojących blisko siebie, niemal w dotykowym dystansie, budynków. w ciasnych szczelinach między ich szczytami rytmicznie migocą idącemu ulicą lokalne okruchy prywatności: sznurki kolorowego prania, ceglane komórki, spiętrzone gołębniki, blaszaki garaży czy spłowiałe zużyciem, modernistyczne krzesła i fotele, służące mieszkańcom za mobilne meble miejskie.


ten najdalszy zakątek Zandki leży na przecięciu odmiennych w typie i biologii struktur zieleni. pomimo oddalenia - dociera tu regularny układ szpalerów drzew, towarzyszących starym ulicom dzielnicy; po pustej stronie Lazara rozciąga się, uporządkowany w szachownice grządek, teren ogródków warzywno-kwiatowych; z południa, pod same ściany budynków, podchodzi swobodna roślinność podmiejskich łąk, okolonych chaszczami pachnących od kwietnia krzewów; natomiast jałowe podwórka ulicy Cmentarnej od północy sąsiadują z grodzonym, choć łatwo dostępnym, kirkutem, gdzie obcość religii współgra z odrębnością form nagrobków i gatunków porastających je żywiołowo pnączy.


ciepłe światło, późne południe. październik. śmiech i krzyki niewidocznych dzieciaków. małe królestwo zaniedbania i magi.


czwartek, 9 stycznia 2014

ryga. polifonia placu.




dziś plac wygląda inaczej. taki pozostał jedynie na fotografiach nielicznych przyjezdnych, którzy pewnego listopada w początkach 21. wieku, niepomni na przenikliwy ziąb, próbowali tu pochwycić zmarzniętego ducha miejsca. trzy budynki ze zdjęcia, stojące do siebie w dynamicznej relacji, precyzyjnie odwzorowują zmiany jakie zaszły w formie architektonicznej miasta w ciągu ubiegłego wieku: po prawej dziedzictwo, z którym się rozpoczynał, po lewej, nowe, które wypełniło większą część jego trwania, w centrum - schyłkowa próba pożenienia "lewego" z "prawym".

współczesność okazała się niełaskawa dla "lewego" - na jego miejscu stoi dziś okazałe pole piwnych parasoli, stragany z chińsko-łotewską etnografią i pozbawiony urody public-art. niegdysiejszy plac poszerzył się w komercyjne nie-miejsce, a niechcianej w obszarze starówki moderny nie ocalił nawet zrośnięty z nią starożytny fragment ceglanego muru.

słup plakatowy nie przeżył opisywanych wypadków.

środa, 8 stycznia 2014

salamanka. solidność materii.



wyobrażenie miasta, które - niczym Jordańska Petra w skale - w całości jest wyrzeźbione z jednej substancji. idziesz wąskimi ulicami, mijasz rozszerzenia placów, znów wchodzisz w korytarz ulicy uformowany z obu stron przez kunsztowne ciągłe pierzeje, za którymi rozciąga się zwarta, solidna materia. trochę przypomina to zabudowę przedwojennego Głównego Miasta w Gdańsku, przedstawioną szczegółowo na planie Buhse'go, gdzie kwartały wypełnione były masą kamienic po brzegi swych granic, a intensywność zabudowy zbliżała się do 100%.

taka wizja - dla jednych klaustrofobiczna, dla innych ultra-bezpieczna i otulająca - wydaje się spełniać w Salamance. to o niej opowiadają monochromatyczne fasady, które, bez względu na wybraną sukienkę stylu, wszystkie uszyte są z tej samej tkaniny. Zarówno kołnierzyki gzymsów, zakładki pilastrów czy falbanki naczółków i balkonów pierzei - całość powstała z jednej olbrzymiej beli materiału. to samo dotyczy wewnętrznych kieszeni arkad i podcieni - jakbyś głęboko nie zaglądał, nie znajdziesz ni śladu podszewki.. 

metafora sukienki w tym momencie gwałtownie się wyczerpuje, gdyż opisywany obraz zakłada dalszą podróż z przestrzeni publicznej ulicy wgłąb kwartału zabudowy. podróż, będącą stopniowym wnikaniem w coraz bardziej ciasną i dotykową materię prywatności, prowadzącą poprzez zwężające się stopniowo korytarze, aż do osobistych sekretnych miejsc, skrytych przed daleką zewnętrznością, z jej chwiejnością, zmiennością, bezładem i wymagającą obcością.

wtorek, 7 stycznia 2014

barcelona. trzecia nad ranem.




zupełnie pusto i cicho. nikogo z ludzi. czasem przebiegną węszące psy, przystając na moment przy słabo zawiązanym worku na śmieci - nocą trzymają się w grupie, po dwa, trzy i trochę strach je mijać w wąskim na półtora metra zaułku. ale nie są agresywne, podobnie jak te z Odessy czy Stambułu: zależne od ludzi, bardziej szukają empatii niż zaczepki.

za dnia pełne turystycznego, studenckiego i handlowego gwaru, po północy boczne uliczki w Sant Pere pozostają do rana bez życia. zakluczone drzwi i zatrzaśnięte żaluzje sklepików zalewa silne światło lamp, które wycina z pola widoczności wyższe partie fasad; natomiast spracowany chodnik oraz chropowate ściany parterów prezentują z detalami każdą plamę, szczelinę i szczerbę. powyżej, aż po głębie nocnego nieba, panuje mrok. do czasu. o świcie robotne słońce wstanie z morza, wygasi halogeny, powywozi śmieci, otworzy okiennice, odsunie rolety witrynom i puści w ruch niezmiennie pogodną codzienność.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

kraków. miejsce na gołębiej.




zakręt ulicy Gołębiej: tak delikatny zabieg - lekkie odgięcie tuż przed spotkaniem z Bracką - a w regularnej, prostokątnej siatce ulic Starego Miasta tworzy wyraźną zmianę zachowania formy urbanistycznej i, przez to, wyjątkowe krakowskie miejsce. gdy do tego dodać subtelne relacje pomiędzy gzymsami, nadprożami oraz parapetami sąsiadujących fasad, oraz zgaszoną cytrynowo-wątrobianą paletę ścian, to otrzymujemy mocno związaną pierzeję, której komitywy nie jest w stanie nadwyrężyć nawet znacznie niższa fasada Kamienicy Ligęzów pod numerem 4.

niedziela, 5 stycznia 2014

lwów. książka i miasto.




od lat siedemdziesiątych plac pomiędzy Cerkwią Wołoską a Kościołem Dominikanów we wschodniej części starego miasta, opanowali bukiniści. jak rok długi rozkładają się ze swym sczytanym, wrażliwym na aurę towarem - na niepogodę uzbrojeni w parasole i płachty folii, które malowniczo podrywają i wydymają schodzące z pobliskiego wzgórza powietrzne podmuchy. układane wprost na ziemi stare, kanciaste walizki wypełnione najdziwniejszymi tytułami, tworzą nieregularne kręgi dookoła figury Iwana Fedorowa - pierwszego lwowskiego drukarza - który, niczym wschodniosłowiański mag, skupia wokół siebie lokalne oraz przyjezdne miłośniczki i miłośników książek. Książka i miasto tworzą wszędzie mega zmysłowe połączenie, a rosłe, powabne ciało Iwana daje o tym we Lwowie jawne świadectwo :)

sobota, 4 stycznia 2014

rzym. wieczna pojemność.


zazdroszczę Rzymiankom. że mogą żyć zakorzenione w kulturze swojego miasta i jednocześnie pozostać ultra-współczesne. że nie muszą wybierać jednego stylu bycia, by dostroić się do kontekstu. na ulice i place wynoszą swoje codzienne nastroje oraz pragnienia - bez zostawiania prawdziwych siebie w ukochanej kawiarni, galerii, księgarni czy we własnych pokojach wypełnionych internetowym światem, rozrzuconymi magazynami, nową powieścią przy łóżku czy muzyką M.I.A. :) tu nowa architektura i miejski dizajn - osadzone w dawnych formach - trzymają się bardzo blisko swoich ludzi, ich dzisiejszej ekspresji, rytuałów i upodobań. tego właśnie zazdroszczę Rzymiankom..

piątek, 3 stycznia 2014

warszawa. niemal wspaniały świat.


małe, zamożne miasteczko gdzieś w środku Europy - ale nie niemieckie. kilkuosiowe fasady z porządnymi, boniowanymi parterami, co rusz przebitymi nieprzepastną bramą. piętra z oknami o wąskich brwiach naczółków, posadzonymi na linijkach pierwszego gzymsu. część najwyższa wsunięta pod niezbyt wydatny gzyms zbyt płaskich dachów. w palecie scian dominacja beżu, ecru, bladych róży, poszarzałych szarości, koloru tabaczkowego. bujne pelargonie w ciemnobrazowych skrzyniach, masywne śmietniki, kręcone lody, transport publiczny, rowery i świeża prasa. żyć-nie-umierać oraz francja-elegancja. gdzie? u nas, w kochanej Warszawie :)

czwartek, 2 stycznia 2014

wilno. pierwsza miłość.



podobnie jak do osoby, tak z miłością do miasta sprawa jest skomplikowana. moja pierwsza była gwałtowna i zgubna dzięki wileńskim ulicom, które porywały mnie niepostrzeżenie bez możliwości kontroli czy obrony i wyrzucały w zupełnie niespodziewanych miejscach oraz klimatach. wciąż i wciąż na nowo: pełne oddanie i pełne spełnienie; "ciemne, tajemnicze chemizmy" - jak je w "Dziennikach" nazywa Leopold Tyrmand. w moim wypadku - ciemne chemizmy Wilna.

środa, 1 stycznia 2014

gdańsk. nowy k-rok.


dlaczego nie możemy dziś tak budować? to jest jakieś tabu - możemy krzywo, możemy równo... ale nie możemy "prawie równo". cud, że w zrujnowanym powojennym Gdańsku to tabu nie działało - na miejscu było jeszcze z czego się uczyć, choć, na szczęście, nie było już wystarczająco dużo pieniędzy i czasu, aby na północ od Piwnej stosować stylistykę ulicy Długiej. teraz takich nowych, "prawie równych" pierzei nie uświadczysz nigdzie. czas to zmienić!