sobota, 29 marca 2014

miasto. rytuały przejścia.




dotarłszy do wyśnionego miasta, pochylisz nisko głowę i wejdziesz weń, jak do bezpiecznego domu. dasz się pochwycić wiekowym murom. ogrzeje cię blask jego świateł, spojrzenia oraz język żyjących tu ludzi; zmierzysz jego wielkość swoimi krokami, poznasz ciałem kształt osobliwych zakątków, a po zmierzchu, słuchem nauczysz się rozpoznawać poszczególne miejsca. kiedy nadejdzie noc, wybierzesz jeden z centralnych placów i - wspierając głowę o ścianę - nieprzerwanie, aż po sam świt będziesz śnić o podróżach do nieznanych miast, pięknych i odległych od znanego domu.

czwartek, 27 marca 2014

wenecja i stambuł. materie miejskości.




Wenecja i Stambuł to miasta graniczne: sekretna Wenecja, trwająca na krawędzi wody i bagniska, podtapiana przez morze oraz kolejne fale najeźdźców, czego najświeższą ofiarą jest zwyczajna codzienność, znikająca pod naporem niesłabnącego turyzmu; oraz wpływowy Stambuł, usadzony na zetknięciu kontynentów, brutalnie modernizujący swoje zasoby, zalewany przybyszami ze wschodu, którzy, rozciągając w bezkres jego miejskość, zarażają miasto własną bezradnością. dwa starożytne organizmy nie-do-zapomnienia – ze względu na zaczarowany klimat miejsc, gorzko-słodkie historie ludzi oraz opowieści budynków, które widziały już wszystko, i z których materialnych ciał można to wszystko sczytywać.

zapraszam dziś do IKMu - będę spotykać Stambuł z Wenecją )




środa, 19 marca 2014

stambuł. latający dywan.




niekiedy nawet pojedynczy dźwięk lub delikatny zapach umie w jednej chwili przenieść cię w przeszłość, tak, że możesz w precyzyjny sposób odtworzyć przestrzeń, która była pierwotnie nim wypełniona. zdarza się też na odwrót: zobaczony obraz wyświetla na planie wewnętrznym osoby kompletną atmosferę miejsca z całym zasobem zmysłowym, z doznaniami dotykowymi, a nawet z uczuciem zmęczenia czy smutku, które było tam razem z tobą.

niewiele obrazów to ma, ale czasem udaje się w tym znużeniu czy zasmuceniu dopisać do robionej fotografii ukryty kod, który kiedyś w przyszłości umożliwi natychmiastową relokację. może to słynne Barthesowe "punctum", może inna magia sympatyczna - tak czy siak, kilka takich zdjęć tworzy mój osobisty skarb, do którego dostęp świadomie sobie ograniczam, w obawie przed wysączeniem się owej czarownej mocy jaką wciąż nade mną posiada..


sobota, 15 marca 2014

wenecja. rozmowy z kamieniem.




minęło tyle czasu, a ja często czuję na skórze wyraźną odpowiedź kamienia - gdy, pochłonięta przeciągającą się rozmową, stałam z biodrem wmontowanym we framugę drzwi wejściowych; gdy zapatrzona na miasto opierałam brodę o najwyższe otwory wieży Giorgio Maggiore; gdy przesiedziałam pół nocy na schodach któregoś z mostów; kiedy wzorem starych Wenecjanek wisiałam długie minuty nad ruchliwą ulicą, wsparta przedramionami o parapet hotelowego okna; czy gdy, zmęczona upałem, przysiadłam na cokole studni stojącej na środku placyku i natychmiast zasnęłam; a także w momentach, gdy ukradkiem kładłam dłoń na grubym, wytartym nosie Lwa sprzed Arsenału i kiedy bezmyślnie gładziłam zaobloną poręcz balustrady czekając na wodny tramwaj. nawet nie wiem czy to był wapień czy trawertyn - ten utkany włosowatymi pęknięciami biały kamień, ale dokładnie pamiętam jego odkształconą, chropowatą powierzchnię i porowate wnętrze widoczne w ukruszeniach; potrafię też natychmiast przywołać temperaturę jaką osiąga latem w pełnym słońcu i powolne tempo z jakim traci ją po zmierzchu. a także odczucie niedorzecznej plastyczności w zetknięciu z ciepłą skórą..

gwoli ścisłości, robiłam też jakieś inne rzeczy w Wenecji :) ale to był rodzaj kontaktu z miastem, który - jak widać po latach - moje ciało potraktowało poważniej niż moje ego. można z tego wyciągać różne wnioski, choćby i ten kwestionujący radykalną wymowę polskiego powiedzenia o wątpliwym sensie gadania ze ścianą :)


piątek, 14 marca 2014

gdynia i barcelona. materie miejskości.





Barcelona i Gdynia – dwa organizmy, które, mimo różnej wielkości i dziejów, w obecnym kształcie powstały w czasach nowożytnych: Gdynia, w ciągu lat międzywojennych, z niewielkiej wioski staje się ważnym polskim ośrodkiem miejskim; starożytna Barcelona, po przekształceniach końca XIX wieku, z miasta lokalnego wyrasta na istotnego europejskiego gracza. młodość obu miejskości widać wyraźnie w kompozycji urbanistycznej i w formach architektonicznych, w dynamice ulicznego życia oraz w dobrze rozwiniętych przemysłach kultury i turystyki. to także dwa znaczące porty - bałtycki i śródziemnomorski – usytuowane na krawędzi rozległych wysoczyzn, szeroko otwierające się na morze, na jego szczególny klimat, zmienność oraz na niewiadomą zawsze skrytą za horyzontem.

o spotkaniu Gdyni z Barceloną mówiłam w czwartek, 27. lutego w gdańskim Instytucie Kultury Miejskiej.




czwartek, 13 marca 2014

sopot. bookarnia mniam.




moja ulubiona strona Sopotu, to strona z książki w Bookarni - gdy stoję zaczytana na drewnianych schodach, przeszkadzając wchodzącym i schodzącym lub, przechylona przez solidną balustradę, poluję, sięgam, chwytam, pożeram.

potem nadgryzioną pozycję z aktualnego menu odkładam na półkę lub wnoszę na górę, by kontynuować konsumpcję. w momentach przejedzenia czy znużenia, popijam kawę albo, jeśli to nie wystarcza, spoglądam na wschód, na Jana Jerzego Haffnera lub we Franciszka Kubacza, ku zachodowi - gdzie odsunięte od głównych promenad, wiodą spokojne życie najstarsze sopockie wille, a straż miejska miota się między nimi w niegasnącym paroksyzmie karania przestępców parkingowych.



środa, 12 marca 2014

stambuł. zielone krzesło.




skąd to głębokie przekonanie, że gdybym mogła teraz usiąść na krześle postawionym 15 metrów od Złotego Rogu, i wypić duszkiem dwie ultra słodkie herbatki, postukując szklaneczką o spodek, a łyżeczką o spodek i szklaneczkę - to wszystkie obecne niewygody w mgnieniu oka by zniknęły: katar, zmęczenie, przedwiosenna depresja, która rodzi uczucie, że będąc dopiero w 71 dniu roku nie panuję nad jego przebiegiem..?

taką magiczną pewność wzbudza we mnie Stambuł; jak pełne mocy Sanktuarium, do którego długo się pielgrzymuje, by u kresu drogi paść na zielone krzesło i zostać uleczonym.

niestety się nie pielgrzymuje, lecz tylko marzy o pielgrzymce i jej zmysłowym finale: o niesfornym plusku fal na betonowym nabrzeżu, o pohukiwaniu mew, muzykujących silnikach barek, słodko-gorzkiej teinie we krwi i o śpiewnym języku mężczyzn - a coraz częściej także i kobiet - którzy krążą wokoło, zainteresowani dosłownie wszystkim: każdym dźwiękiem, turystą, każdą złowioną rybą  oraz nadciągającą chmurą, i którzy swoją, uwikłaną w materię miasta, obecnością bezustannie dają świadectwo życia in statu nascendi.


piątek, 31 stycznia 2014

miasto. kamienice a drzewa.




latem w tej części świata domy odpoczywają. otwieramy okna i do wnętrza wpływa zewnętrze; wyrównuje się temperatura oraz ciśnienie. i na odwrót: letnie miesiące wyprowadzają rozleniwionych ludzi, rzeczy, zwierzęta ze środka na podwórka czy ulice. w tym samym czasie drzewa mają do spełnienia napięty plan, by do maksimum wykorzystać wysokie słońce dla własnych, gatunkowych celów.

gdy zimą, zmęczone wykonaną robotą, drzewo próżnuje - dom pracuje najmocniej. chroni przed wilgocią i mrozem; niczym ciepłe palto nie dopuszcza, by nasze ciała oraz nasze rzeczy straciły równowagę, potrzebną dla dobrego życia. a pnie, gałązki i gałęzie - ściśle otulone szadzią - z rezerwą obserwują nerwowe ruchy żywizny oraz wytężony wysiłek ścian, okien i dachów.

na szczęście dla wszystkich lokalnych graczy, można mieć spokojną pewność, że pół roku później - bez względu na wahania rynków, cenę benzyny oraz sympatie polityczne - sytuacja się odwróci. i że na tym nie poprzestanie.

czwartek, 30 stycznia 2014

lizbona i lwów. materie miejskości.




Lizbona i Lwów. oba z regularnym, uporządkowanym przestrzennie centrum, otoczonym dzielnicami ułożonymi na wzgórzach. Lwów, ufundowany na skrzyżowaniu prawosławia z katolicyzmem oraz judaizmem, z elegancką architekturą w palecie żółcieni: od przebielonej cytryny, poprzez nasycone miody, aż po brunatną oliwkę. Lizbona, wznoszona przez białych i czarnych ludzi na bogactwie lokalnym oraz kolonialnym, o ulicach i placach przepełnionych słoneczno-oceanicznym powietrzem oraz o fasadach zdobionych kolorową mozaiką glazurowanych azulejos. zapraszam dziś do IKMu Gdańsk, na kolejne spotkanie ze sobą dwojga miast.

środa, 29 stycznia 2014

warszawa. koks na ulicy.



już mnie tam nie ma.

najżywiej zapamiętałam obraz nieutrwalony, który ujrzałam późnym wieczorem, wysiadając z autobusu przy Placu na Rozdrożu: żarzący się koksownik, a wokół niego przytupująca para z sankami na sznurku oraz z dwójką odmrożonych śnieżną zabawą maluchów... gdy po chwili, wróceni do życia, wsiadali do pospiesznego, ich miejsca zajęły dwa niewielkie psy, które grzały się dobrą minutę, węsząc i biegając dookoła gorącego kręgu, po czym, pokrzepione na ciele i duszy, poleciały dalej w warszawską noc )

moje kilka minut czekania na przesiadkę, starczyło, by moc weszła na powrót w osiem nóg ludzkich oraz osiem nóg zwierzęcych :) medal należy się miastu za reaktywację starego żołnierskiego patentu do walki wszelkiego bożego stworzenia z mrozem!

p. s.  ponoć tu, gdzie jestem teraz, też już mamy koksowniki na ulicach…

wtorek, 28 stycznia 2014

warszawa. miejskie nie-miejsca.




kategoria 'nie-miejsca', ustabilizowana teoretycznie przez Marc'a Auge'a, opisuje przestrzenie zbudowane wokół przepływu i zmienności, odwołujące się do ulubionych motywów Człowieka Nowoczesnego: tymczasowości, wolności, szybkości oraz gloryfikujące kosmopolityzm i brak zakorzenienia w jednym konkretnym miejscu.

natomiast Człowiek Współczesny, kontestując - gdy akurat ma na to ochotę - ową modernistyczną wersję bezdomności, próbuje oswoić 'nie-miejsce': choćby poprzez sztukę, choćby tworząc street-artowe galerie przy dworcach, wzdłuż ulic czy pod mostami; robiąc to, czyni niewypowiedziane założenie, że niepewność artysty dodana do niepewności modernisty - jak dwa minusy dają plus - w efekcie wytworzy klimat przyjazny dla fajnego lokalsa. i czasem, jak tu, na Rozbrat, ta formuła działa!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

warszawa. gender w wielkim mieście.




one nadal tu są! minęło 15 lat, a na ulicach wciąż można zbierać – niczym grzyby w lesie – ulotki agencji towarzyskich. pamiętam zasłane nimi chodniki w ruchliwych punktach stolicy, wyklejone szyby parkujących samochodów oraz równe ich kupki, piętrzące się na parapetach uczęszczanych knajpek. na wydziale działało kilkoro kolekcjonerów obojga płci z zasobnymi klaserami zbiorów do wymiany, a ktoś z mojego roku pisał o nich pracę z antropologii wizualnej.

nie wiem czy napisał i czy zestawiał w niej Warszawę z innymi miastami, ale – mimo wielu miejskich podróży – nigdzie indziej nie trafiłam na podobny fenomen, występujący w tak ogromnej skali. w Gdańsku, poza jednym reklamującym się oficjalnie klubem erotycznym z kwiatem w nazwie oraz lokalem go-go, nie znajdziesz w przestrzeni publicznej żadnej reklamy lokalnych usług seksualnych.

pochylam się więc i z ciekawością oglądam kilka nowych wzorów – bez dotykania, bo mokre! i z genderowym smutkiem konstatuję, że, mimo upływu lat, na zdjęciach same kobiety... oto, kolejny przykład braku równowagi w obszarze miejskiej kultury płci! tu także bez parytetów ani rusz :) 

niedziela, 26 stycznia 2014

warszawa. opadanie płatków.




dzisiaj tylko minus pięć - cały dzień padał śnieg - ludzie zwolnili i uśmiechali się do siebie. i nic nie zostało z mojej ambiwalencji: Nowy Świat był po prostu piękny! jak Białe Miasto w najpiękniejszej szklanej kuli! tylko przytknąć czoło do szkła i gapić się na opadanie płatków…


sobota, 25 stycznia 2014

warszawa. karnawał mrozu.




minus szesnaście przyspiesza krok. tak, że mijając bliźniaczo zakwefionych przechodniów, ledwie zdążam obrzucić ich wzrokiem. botki żwawo przytupują, okutane w getry nogi drobią kroczki, a dłonie, po wykonaniu zadania, momentalnie wracają do kieszeni. każdy spieszy w swoją stronę i nie ma mowy o flanerowaniu, pogaduszkach na rogu czy o długim składaniu się do zdjęcia.

ustrojone karnawałowo ulice rześko mrugają i błyskają poświątecznym blaskiem, aż 2. lutego - podobnie jak najwytrwalszym domowym choinkom - Matka Boska Gromniczna zakończy ich performens.

usta ludzi, rury wydechowe aut, kraty i kratki wentylacyjne produkują chmurki lodowej mgiełki; zamarznięte klamki parzą dłonie, drzwi witryn śpiewnie skrzypią, a w ich szybach kwitnie mróz. amplituda temperatur między zewnętrzem ulicy a wnętrzem sklepów sięga 36 stopni i, w pewnym sensie, jest to różnica pomiędzy żywym a martwym. dlatego każde wnętrze - zwierzęce, ludzkie czy architektoniczne - szczelnie odgradza się od wymagającej zewnętrzności.

...

przykładam lewy policzek do zziębłej, kawiarnianej szyby, a do prawego, kubek z bawarką. i patrzę z mieszanymi uczuciami na strojną ulicę, która kiedyś była moim światem.

piątek, 24 stycznia 2014

warszawa. rosół jarski.




minus dwanaście - gotuję rosół. mieszkam u nieobecnych przyjaciółek w zacnej modernistycznej kamienicy wielorodzinnej na Pradze Południe. kamienica dzieli - a właściwie, łączy - swoje podwórko ze zgrabnym, dwupiętrowym i dwuklatkowym blokiem, gdzie prawdopodobnie żyje 8 rodzin oraz znacznie więcej rodzin gołębich. te ostatnie mają swój wspólny dom w stropodachu, dostępnym przez niewielki, prostokątny otwór drzwiowy, w którym panuje ciągłe zamieszanie.

gotuję rosół - jarski! próbując łyżką pachnącą i parzącą zupę, patrze na zziębnięte, niechciane nigdzie (może poza Śląskiem) gołębie, z uczuciem uzasadnionej oraz niesprawiedliwej wyższości. mając nadzieję, że ktoś tu, w sąsiedztwie, wiesza im na drzewie kule z ziarna lub choćby regularnie dzieli się pieczywem.. w taką nie-pogodę.


czwartek, 23 stycznia 2014

sopot. duże porcje.




z trzech miast, w których przyszło mi żyć, zawsze najmniej czułam Sopot. inaczej niż moi rodzice - przybysze z interioru: tata z Sosnowca, za statkami, w czasach "Bim-Bom'u"; mama z Warszawy, za tatą, w czasach "Okularników". w niedzielne przedpołudnia, chodzili, szykownie ubrani, deptakiem wzdłuż plaży z Jelitkowa do Sopotu, a potem spacerowali na osi Monciak-Molo, czasem wpadając na obiad do Grandu, rzadziej na sztukę do BWA. trochę jak przyjezdni. ja - pierwszopokoleniowa Kaszubka oraz dziewczyna z osiedla "Przymorze" - odrobinę gardziłam ich odświętnym rytuałem i, z biegiem lat, coraz chętniej używałam nauki, jako dobrej wymówki, by zostawać w domu i siedzieć z książką na balkonie nowoczesnego bloku, który stał, jak sama nazwa wskazuje, przy morzu, jakieś 4 kilometry w linii prostej na południe od uzdrowiskowej sielanki.

ale dobrze pamiętam Sopot lat siedemdziesiątych: wzruszające, w sumie, połączenie aspiracji do miejskiej elegancji - w formie pucharka lodów malaga u Włocha czy wielogodzinnego przesiadywania w przeciwsłonecznych okularach i kapeluszach na najdłuższej białej ławce świata - z małomiasteczkowym klimatem kurortu, wyrażonym w skromnych willach z przeszklonymi, zdobionymi drewnianą wycinanką, werandami, które na wiosnę skrupulatnie odświeżano farbą olejną na nowy, krótki sezon zwabiania turystów.

dzisiaj także jeżdżę tam rzadko. najchętniej po zmierzchu i poza sezonem: potańczyć z przyjaciółkami w klubie lub przejść się pasem nadmorskim od Przystani, wzdłuż chińskich Łazienek Południowych i Zakładu Balneologicznego, na sam koniec Mola - by w drodze powrotnej uporczywie wypatrywać zarysów Hotelu Grand i nie musieć studiować nowej architektonicznej receptury na sopockość, która głosi: więcej kubatury i więcej krzywych domków..

środa, 22 stycznia 2014

gdańsk. gra w bliskość.




mieszkać blisko: przez okna widzieć skrawki prywatności innych ludzi, znać niektóre ich nawyki i zwyczaje; podglądać się wzajemnie, nie robiąc tego świadomie, lecz, po prostu, żyjąc kilka metrów obok, bardzo niedaleko - pozostając jednocześnie zanurzonym we własnych sprawach oraz własnych relacjach. 

zasłaniać i odsłaniać okienne obrazy swojej codzienności, odliczając tym gestem rytm dni, kolejne pory roku; mijać się na ulicy, spotykać w sklepie i trochę się znać, trochę nie znać... tak czy siak - być sąsiadem.

mieszkać blisko czyli mieszkać w mieście.

wtorek, 21 stycznia 2014

odessa. ulubione podwórka.



coś we mnie ulubiło to podwórko - a właściwie tą bramę - bo często taki obraz przychodzi do mnie we śnie. z tyłu stalowe drzwi, bardzo głęboki trakt kamienicy, wiele pięter w górze. mur pocięty pilastrami i niszami, nierówna posadzka oraz łagodnie sklepiony sufit, oddzielony od pionów poziomymi liniami rur i kabli; czerń tunelu ścian stopniowo przechodząca w miodowość, a widok domknięty szmaragdową oficyną. sucho i dość chłodno; bezwonnie.

we śnie czuję, że drzwi są zatrzaśnięte i że nie mogę ruszyć się z miejsca. nie wiem po co tu jestem, ale słyszę, że ktoś do mnie idzie z głębi jasnego podwórka - czysta akustyka zwartych przestrzeni wzmacnia powolne, równe kroki..

sen nie prowadzi do rozstrzygnięcia, choć jego pozytywna interpretacja brzmi, że w odeskiej bramie wciąż stoi ta część mnie, która nigdy nie chciała opuścić miasta.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

gdańsk. miasto zwierza.



zima przyszła. wpuśćmy zwierzaki do domów. albo zróbmy im dom na mieście: porcja jedzenia, ciepła woda, suche spanie: zwierzęce tbs'y, program podstawy, klasa ekonomiczna, jedna gwiazdka. 

miasto jest nie tylko człowieka - jest miasto zwierza!


niedziela, 19 stycznia 2014

wenecja. lila-róż.



Wenecja w mojej pamięci jest liliowa. Oraz bladoróżowa, ze srebrną poświatą. takie są mury i mosty, postumenty studni i pałace, kamienne słupy, bruk. taką mam ją w głowie i na zdjęciach.

to musi pochodzić ze ścian oraz z posadzek... robię więc miejskie badania i w ciągu dnia wielokrotnie opieram się o fasady domów, siadam na schodkach mostów i kościołów; moja jasna sukienka po takim dniu jest mną zmęczona i zakurzona - ale nic ponadto, nic z różu czy fioletu. wieczorami, mniej widoczna, idąc ulicami dotykam ścian, gładzę je i pocieram, a potem, już w swoim pokoju, dokładnie oglądam dłonie czy skóra nie lśni srebrzystym różem. lecz znajduję jedynie brzydkie zaczerwienienia. rozczarowana zasypiam. 

po kilku dniach eksperymentów już wiem: lila-róż jest w powietrzu - cząstki weneckiej atmosfery mają w niektórych atomach liliowe elektrony! gdyby więc, po jakimś czasie, jednak umrzeć w Wenecji - nieoczywistą, melancholijną śmiercią - robiący sekcję patolog pokiwałby głową na widok płuc i oskrzeli powleczonych drobinkami świecącego szarawym blaskiem różowo-perłowego pyłu.

spędzam noc na Piazzetcie, oddychając i śledząc od wielu godzin ruchome cienie rzucane na spękane sklepienia przez kołyszące się latarnie. ich szklany kształt przypomina wielkie różowe prezerwatywy wypełnione szarawym światłem; wydłużone klosze wydmuchiwane są w hutach Murano, na specjalne zlecenie weneckiej rady miejskiej; podobne widziałam w Stambule, w trochę innej oprawie, z poziomymi księżycami dokoła. jeszcze chwila, a z wody, na lewo od San Giorgio Maggiore, wstanie słońce, i w jego promieniach cząsteczki powietrza wypełniające wodne oraz ziemne ulice i place miasta rozjarzą swe elektrony na nowy dzień.


sobota, 18 stycznia 2014

goeteborg. ulubione podwórka.



modernistyczna kamienica; brama zamykana ozdobną kratą z wplecionym weń numerem domu; zielono-szara granitowa lamperia; inteligentne oświetlenie; idealnie naprężona linka; prywatność zbudowana na skale. 

moje ulubione podwórko w Szwecji Zachodniej :)


piątek, 17 stycznia 2014

puck. ulubione podwórka.




wejście na to podwórko prowadzi przez zamykaną drewnianymi wrotami bramę, w której wycięto dodatkowo niziutkie, pojedyncze drzwi. kiedy wrota są rozwarte, przestrzeń bramy jest przestrzenią półpubliczną: ograniczoną i niską, ale wciąż silnie związaną z przestrzenią ulicy; szczególnie, że właśnie w bramie, po prawej, umieszczone jest główne wejście do domu. zamknięte wrota z otwartymi drzwiami, to wyraźne ograniczenie domeny publicznej do półprywatnej, ale nadal istnieje niewielki – choćby tylko wizualny – kontakt między ulicą a podwórkiem. natomiast szczelnie zakryta brama krzyczy do szeregowego przechodnia: idź dalej! a to co sktyte za nią, nabiera jednoznacznie prywatnego charakteru.

gdy przechodziłam ulicą Ceynowy, biegnącą za prezbiterium ceglanej fary, drzwi w bramie porybackiego, piętrowego domu były szeroko otwarte - znak wprawdzie dwuznaczny, ale nie mogłam się powstrzymać, by nie wejść głębiej. pokusa była silna, szczególnie, że ze starej, zwartej tkanki miejskiej ocalały w Pucku nielicznie fragmenty. najpierw zobaczyłam prywatne ciuchy: kolorowe pranie, fruwające na jednym z krzyżujących się sznurków oraz stertę płaszczy ułożoną na blaszanym kuble, w której uwagę przyciągał długi damski kożuch! czyżby mieszkańcy opróżniali szafy? późną jesienią?! z bliską perspektywą długiej, zawsze wilgotnej oraz wietrznej w tym zakątku Pomorza zimy? nie było kogo pytać, więc los kożucha do dziś pozostał tajemnicą.

jeśli chodzi o prywatne formy twarde: zdecydowanym hitem podwórka okazały się indywidualne komórki, każda zamykana na skobel oddzielnymi drewnianymi drzwiczkami, wiszącymi na mocnych zawiasach. te z dolnego rzędu, doświetlone kwadratami okienek, służyły przechowywaniu sprzętów i urządzeń rybackich czy magazynowaniu węgla; górne - nadbudowane nad dolnymi, murowanymi - były w całości drewniane: pełne starych rupieci i jakby wyjęte z marzenia o wakacyjnych sekretach, gdy od morza wieje ciepły wiatr, a słońce wpada przez szczeliny między słonymi deskami... cała drzewienno-murowa ściana tworzyła także wytrzymałą scenografię dla treningów lokalnych koszykarzy, o czym dumnie głosiła żółta infografika i skorodowana obręcz. 

tymczasem - połamane betonowe płyty wyłożone na grząskim gruncie obok soczystej, pomimo października, trawy, pozieleniałe dachówki oraz rdza, zacieki, pęcherze i liszaje na otaczającej materii - wszystko to nie pozwalało zapomnieć, że, wraz z rzeczoną bramą, stoimy nie dalej niż pięćdzesiąt kroków od brzegu Zatoki. Zatoki Puckiej.


czwartek, 16 stycznia 2014

skegness. amused to death.



tak wygląda linia krajobrazowa historycznego uzdrowiska nad Morzem Północnym, skomponowana z zarysów rollercoastera, wodnych ślizgawek, diabelskiego młyna, toru gokartów oraz paru casyn - by wymienić tylko kilka, rozpoznawalnych w skali zdjęcia. podobna dewastacja dotyczy właściwie całej przestrzeni publicznej miasteczka, a szczególnie nastroju głównej promenady, biegnącej tuż za linią wydm, dobowo zmieniającej swą szerokość plaży. zarówno bulwar, jak tworząca jego atmosferę architektura rezydencji, zostały zasłonięte scenografią utworzoną z wesołych i smacznych produktów oraz usług, stanowiących zasoby lokalnego "przemysłu zakupów i rozrywki".

piszę o Skegness, po przeczytaniu w Kameleonie Petera Robinsona akapitu o innym morskim spa, Withernsea, położonym w linii prostej zaledwie 80 kilometrów na północ: "W Anglii jest wiele nadmorskich kurortów, które wyglądają, jakby widziały lepsze dni. (...) Ze stalowoszarego nieba padał bezlitosny lodowaty deszcz, a napływające od Morza Północnego fale koloru brudnej bielizny atakowały plażę, wzbijając tumany piasku i drobnych kamyków. Na tle ponurego popołudnia silnie odcinały się jasne, krzykliwe światła sklepów z upominkami, salonów z grami automatycznymi i hal do gry w bingo; głosy osób wywołujących przez mikrofon kolejne liczby rozbrzmiewały żałośnie na wyludnionej promenadzie" (s. 290).

na mojej fotografii nie leje, ale przez to obraz wcale nie staje się pogodniejszy: porzucone Skegness, odległe jedynie 70 km od przedmieść Londynu, stawia na kolor, hałas i taniość, by za wszelką cenę zwrócić jego uwagę. efekt jest bardzo smutny. a tajlandzkie klimaty i tak nie do pobicia.

środa, 15 stycznia 2014

rzym. ręcznik.



pomimo genetycznej niechęci do nasyconych barw - zamieszkałabym tu od zaraz. o tam, na górze! w mieszkanku z płaskim balkonem, wychodzącym na dachy i oszalałe korynckie belkowanie kościoła Trójcy Przenajświętszej Pielgrzymów. nawet jeśli pod wydatnym gzymsem, w głębi czarnego prostokąta drzwi kryje się niewielki i niewysoki - jak widać - pokój (plus łazienka oraz kuchnia gdzieś głębiej :)

miejscówka w samym centro storico - niemal kwadratowy, bo mający 24 na 28 metrów plac della Trinita dei Pellegrini, odległy 150 metrów od Tybru - więc wyobrażam sobie ten nieustepliwy szum rodzący się kilka pięter poniżej: nie nurtu rzeki, lecz zmąconych klaksonów, nawoływań, splątanego poli-języcznego gwaru, który cichnie nieznacznie jedynie nad ranem.

to wszystko nic, przetrzymam - gdy tylko pomyślę, że mokry po kąpieli czy po myciu włosów ręcznik ściągam z balkonu już po kwadransie, puchaty i napowietrzony wieczną miejskością.

wtorek, 14 stycznia 2014

psków. potargane koronki.



zdjęcie zrobione pożyczonym analogiem, bo wtedy na dalekiej północy przepadła mi cyfrówka. dlatego z powrotnego Pskowa zdjęć mam mało; musiałam je cedzić kadr po kadrze.

ta niewielka - pośród innych większych i efektowniejszych, rozrzuconych po rozrzuconym mieście - cerkiew, była ambasadorką wszystkiego tego, czym w Rosji się nie napatrzyłam. prosta, krępa, z nierówną, wzruszającą koronką fryzu w białej koślawej ścianie wieży, tuż pod samą krawędzią źle wyklepanej kopułki. stała w brzozach i otaczał ją zespół służebnych budynków, odwróconych jakby plecami do miasta, do mnie, do całego świata - którego ona nic-a-nic nie obchodzi..

byłam tam w czerwcu 2007 roku - dziś czytam na stronie rosyjskiej Wikipedii, że cerkiew Kosmy i Damiana przy Moście zbudowana w 1463 roku, która od Wojny Ojczyźnianej do 2008 mieściła warsztaty przyzakładowe, w 2009 została włączona w program ochrony "Kultura Rosji".

i bogu chwała. znów ludzie do niej przychodzą.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

sztokholm. doskonałe miejsce zbrodni.



nie wiadomo kiedy, bezpieczne i przyjazne dla mieszkańców oraz turystów miasto stało się ulubionym miejscem zbrodni autorów skandynawskiej szkoły kryminałów. to na długiej i prostej Götgatan/Ulicy Gotów - wprowadzającej z południa oraz z północy na szczyt wzgórza najgęściej zaludnionego w stolicy dystryktu-wyspy Södermalm - mijają się zaaferowani swym czarnym losem bohaterzy i bohaterki Pera Wahlöö i Mai Sjöwall, Stiga Larsona, Lisy Marklund, Leifa GW Perssona, Jensa Lapidusa, Andersa de la Motte. dynamiczna i wyluzowana Götgatan, to doskonałe miejsce, by skryć się przed pościgiem, a jednocześnie udać, że w przechodniu nie rozpoznało się bezpośredniej konkurencji do corocznej nagrody Bästa Svenska Kriminalroman.

mamy też swojaka na Södermalmie! Janusz Grabowski jest autorem "Wiadomości ze Sztokholmu", gdzie, z troską o lokalny klimat miejskości, konstruuje zbrodniczy wątek w Gdyni i w Gdańsku, z którego pochodzi, oraz w Sztokholmie, w którym żyje - włączając swą polską ponurą opowieścią Trójmiasto w kryminalny krąg okołobałtycki :) 

niedziela, 12 stycznia 2014

stambuł. ulga.



dziwaczne doznanie dla wierzącej katoliczki: wyskoczyć z trampek, wejść - jako Turystka - do głównej sali meczetu, usiąść pod grubym filarem na przetartym kobiercu i chcieć jedynie zostać tu nieograniczoną ilość czasu - nie godzinę czy dwie, lecz powiedzmy pięć miesięcy! moje krótkie wizyty w Stambule wypełnia więc wewnętrzna walka, pomiędzy Tą (może to Antropolożka? może Architektka?), która cały boży dzień włóczy się po mieście, a Tą, która właśnie zdjęła buty i po spiętych miękkością dywanach zbliża się do wejścia... już uchwyciła wyślizganą, chłodną klamkę, uchyla czarne, masywne drzwi, by z prześwietlonego dziedzińca wsunąć się w przepełnione spokojem, ciemne, dotykowe wnętrze..

wnętrze nie musi być bardzo ciemne, ale uczucie ukojenia jest zawsze niezwykle wyraźne. tak jak wyrazista jest gorycz koniecznie słodzonej herbaty i jak mocno wtarty w beton mostu Galata jest zapach miliardów zabitych tu ryb.

to kolonialny banał, twierdzenie, że Orient zdobywa człowieka Europy Zachodniej poprzez zmysły. ale co robić, co robić? nie ma przed tym ucieczki. nawet gdy Europa zamiast Zachodniej jest w najlepszym wypadku Środkowo-Wschodnia, a człowiek jest kobietą :)

sobota, 11 stycznia 2014

lizbona. biel, powietrze, brak.




gdy o niej myślę, czuję na policzkach pełne słonecznego światła powietrze - mimo, że znam ją także przesiąkniętą całodziennym deszczem. jej świetlistość jest a-pogodowa i musi być zapisana gdzieś w fasadach domów, w przebielonych ścianach monumentów, w gestach żyjących tu białych i czarnych ludzi, w ruchu tramwajów, skuterów czy promów. a może w wodach rzeki, której szlak z Madrytu do Oceanu, tuż przed samym ujściem na szczęście prowadzi przez miasto? tak, to pewne, że szeroko rozlany w sercu Lizbony Tag hojnie użycza jej zgromadzonego po drodze blasku.

wodne miasta najbardziej spektakularne obrazy często szkicują na brzegu swej rzeki, jeziora czy morskiej zatoki. stara Lizbona także umieszcza na tej krawędzi kilka ważnych miejsc i obiektów. lecz potrafi utrzymać ów czar z dala od rzecznych widoków, dźwięków czy zapachów. możesz długo iść ulicami na północ, wgłąb lądu, i ciągle być zanurzoną w roziskrzonej, łagodnej, życiodajnej aurze. a potem za nią mocno tęsknić w zaciągnięte styczniem dni, żyjąc w pięknym, północnym mieście na samym skraju zimnego morza.

piątek, 10 stycznia 2014

zabrze. mała zandka.



zbudowano je ostatnie - w odległej części osiedla patronackiego Huty Donnersmarcka - jako zespół kilkunastu domów w klinie ulic Antoniego Lazara i Cmentarnej, oddzielonych od głównego założenia terenem cmentarza ewangelickiego i tego bliższego, żydowskiego. to ceglane familoki, z dwupiętrową, prostą fasadą na szerokość pięciu lub sześciu smukłych okien, z jedyną ozdobą odcinkowych łuków naczółków nad odcinkowymi nadprożami otworów - zarówno tych z oknami, jak i ślepych wnęk, zamkniętych litą ścianą.

nowoczesny, choć podstawowy program mieszkaniowy ubrano w racjonalną i skromną formę stojących blisko siebie, niemal w dotykowym dystansie, budynków. w ciasnych szczelinach między ich szczytami rytmicznie migocą idącemu ulicą lokalne okruchy prywatności: sznurki kolorowego prania, ceglane komórki, spiętrzone gołębniki, blaszaki garaży czy spłowiałe zużyciem, modernistyczne krzesła i fotele, służące mieszkańcom za mobilne meble miejskie.


ten najdalszy zakątek Zandki leży na przecięciu odmiennych w typie i biologii struktur zieleni. pomimo oddalenia - dociera tu regularny układ szpalerów drzew, towarzyszących starym ulicom dzielnicy; po pustej stronie Lazara rozciąga się, uporządkowany w szachownice grządek, teren ogródków warzywno-kwiatowych; z południa, pod same ściany budynków, podchodzi swobodna roślinność podmiejskich łąk, okolonych chaszczami pachnących od kwietnia krzewów; natomiast jałowe podwórka ulicy Cmentarnej od północy sąsiadują z grodzonym, choć łatwo dostępnym, kirkutem, gdzie obcość religii współgra z odrębnością form nagrobków i gatunków porastających je żywiołowo pnączy.


ciepłe światło, późne południe. październik. śmiech i krzyki niewidocznych dzieciaków. małe królestwo zaniedbania i magi.