środa, 29 stycznia 2014

warszawa. koks na ulicy.



już mnie tam nie ma.

najżywiej zapamiętałam obraz nieutrwalony, który ujrzałam późnym wieczorem, wysiadając z autobusu przy Placu na Rozdrożu: żarzący się koksownik, a wokół niego przytupująca para z sankami na sznurku oraz z dwójką odmrożonych śnieżną zabawą maluchów... gdy po chwili, wróceni do życia, wsiadali do pospiesznego, ich miejsca zajęły dwa niewielkie psy, które grzały się dobrą minutę, węsząc i biegając dookoła gorącego kręgu, po czym, pokrzepione na ciele i duszy, poleciały dalej w warszawską noc )

moje kilka minut czekania na przesiadkę, starczyło, by moc weszła na powrót w osiem nóg ludzkich oraz osiem nóg zwierzęcych :) medal należy się miastu za reaktywację starego żołnierskiego patentu do walki wszelkiego bożego stworzenia z mrozem!

p. s.  ponoć tu, gdzie jestem teraz, też już mamy koksowniki na ulicach…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz