czwartek, 23 stycznia 2014

sopot. duże porcje.




z trzech miast, w których przyszło mi żyć, zawsze najmniej czułam Sopot. inaczej niż moi rodzice - przybysze z interioru: tata z Sosnowca, za statkami, w czasach "Bim-Bom'u"; mama z Warszawy, za tatą, w czasach "Okularników". w niedzielne przedpołudnia, chodzili, szykownie ubrani, deptakiem wzdłuż plaży z Jelitkowa do Sopotu, a potem spacerowali na osi Monciak-Molo, czasem wpadając na obiad do Grandu, rzadziej na sztukę do BWA. trochę jak przyjezdni. ja - pierwszopokoleniowa Kaszubka oraz dziewczyna z osiedla "Przymorze" - odrobinę gardziłam ich odświętnym rytuałem i, z biegiem lat, coraz chętniej używałam nauki, jako dobrej wymówki, by zostawać w domu i siedzieć z książką na balkonie nowoczesnego bloku, który stał, jak sama nazwa wskazuje, przy morzu, jakieś 4 kilometry w linii prostej na południe od uzdrowiskowej sielanki.

ale dobrze pamiętam Sopot lat siedemdziesiątych: wzruszające, w sumie, połączenie aspiracji do miejskiej elegancji - w formie pucharka lodów malaga u Włocha czy wielogodzinnego przesiadywania w przeciwsłonecznych okularach i kapeluszach na najdłuższej białej ławce świata - z małomiasteczkowym klimatem kurortu, wyrażonym w skromnych willach z przeszklonymi, zdobionymi drewnianą wycinanką, werandami, które na wiosnę skrupulatnie odświeżano farbą olejną na nowy, krótki sezon zwabiania turystów.

dzisiaj także jeżdżę tam rzadko. najchętniej po zmierzchu i poza sezonem: potańczyć z przyjaciółkami w klubie lub przejść się pasem nadmorskim od Przystani, wzdłuż chińskich Łazienek Południowych i Zakładu Balneologicznego, na sam koniec Mola - by w drodze powrotnej uporczywie wypatrywać zarysów Hotelu Grand i nie musieć studiować nowej architektonicznej receptury na sopockość, która głosi: więcej kubatury i więcej krzywych domków..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz